Obserwatorzy

wtorek, 26 marca 2013

jeden krem - dwa podejścia, Hydrain 3 Hialuro DERMEDIC

Kiedyś udało mi się wygrać u Dezemki ten kremik w zestawie z maseczką do twarzy. Laboratorium Dermedic tworzy dermokosmetyki, tak przynajmniej o sobie mówią, nazywają się też dość sugestywnie :)

No więc cała ujarana myślę sobie hm, hm kosmetyków aptecznych do tej części ciała jeszcze nie próbowałam, ale będzie :D Nawilżanie :] No bo producent właśnie nawilżanie obiecuje. I nawadnianie. Czyli coś dla mnie, bo skórę mam wymagającą i w gorszych chwilach z łupieżem na policzkach, a nawadniać się porządnie od środka nigdy jakoś nie potrafię. Mało piję i to widać na zewnątrz, ale zwyczajnie nie chce mi się pić i tyle, a zmuszać się nie lubię.

Czyli skupiam się głównie na dogadzaniu jej z zewnątrz. Czy ten krem mi w tym pomógł? Tak, chociaż w zależności od stanu mojej cery i pogody zachowywał się zupełnie inaczej. Ciąg dalszy nastąpi...

... 3 linijki niżej :D

Jestem chora i mam gorączkę, wybaczcie, że trochę bredzę :)

Opakowanie: Mamy kartonik a w nim elegancki słoiczek z matowego szkła. Gruby i ciężki. Serio, bardzo ciężki. Sugestywnie niebieski. Wiem, że chodzi o zawartość, ale uwielbiam takie szklane słoiczki, ładnie wyglądają na szafeczce :) Tylko ciężko mi się drania nosi, kiedy pakuję klamoty i wychodzę na noc.

Zapach: deliaktny, pudrowo ogórkowy, czyli świeży. Ledwo czuć go w słoiczku, a z twarzy po rozmsarowaniu to już doszczętnie znika w parę chwil. W sumie dobrze, po co się drażnić niepotrzebnymi perfumskami na wrażliwym ryjku.


Konsystencja: Kiedy macza się palucha w słoiczku wydaje się być dość rzadka, jak typowy lekki krem do twarzy. Jednak w miarę rozsmarowywania na skórze ta lekkość gdzieś ucieka, jakby zawarta w nim woda ekspresowo wyparowywała. Krem zaczyna robić się dość tępy i gęsty, trzeba trochę się namachać aby pokryć nim całą twarz i mocno skupiać żeby przesadnie jej nie naciągać. Niefajnie.

Działanie: Wspólny mianownik na przestrzeni kilku miesięcy używania go jest taki, że to całkiem przyzwoity krem, naprawdę dobrze nawilża i co ważne chroni przed mrozem. ( Chociaż jakiegoś super ekstra szału nie ma ).  Z resztą, podobno kremy z kwasem hialuronowym są na mróz dobre, ponieważ, "w przeciwieństwie do kremów, w których czynnikiem nawilżającym jest woda, nie wywołują rozszerzania naczyń krwionośnych". Tak nam mówią na portalu: w-spodnicy.ofeminin.pl. Nie wiem ile w tym prawdy, bo gdzieś indziej czytałam, że z tą wodą w kremie na mrozie to mit, bo przecież woda szybko ze skóry odparowywuje, pozostawiając na niej tylko resztę swoich sąsiadów ze składu kremu. Faktem jest jednak, że kremy z kwasem zostawiają na skórze ochronny film, są cięższe od lekkich nawilżaczy, a jednocześnie lżejsze od tłuściochów. Czyli rozwiązanie pośrodku.

Dostałam go pod koniec jesieni i to był odpowiedni moment do stosowania go, ponieważ na lato jest zdecydowanie zbyt ciężki. Na początku, kiedy  grzejniki nie szalały, a po wyjściu z domu gile w nosie utrzymywały się w stanie płynnym, czyli było w miarę ciepło, a skóra jeszcze nie była wymęczona: strasznie tłuścił. No może nie tak strasznie, ale ewidentnie zostawiał świecący film i trzeba było sporo czekać, żeby w miarę się wchłonął. Puder niezbędny.


Minęło jednak trochę czasu, moja twarz dzielnie walczyła, ale i ona po tak długim bombardowaniu mrozami wreszcie zaczęła się poddawać. Teraz, jak co roku, czyli pod koniec zimy, jest w stanie nawiększego przesuszu. Pelling muszę robić 2 razy w tygodniu, a i tak swędzi mnie czoło i wystarczy, że je potrę i już mogę obserwować śnieg na stole. Serio, z twarzy mi się sypie :) Chociaż wcześniej przez nieodpowiednie kremy i tak bywało gorzej. I to jest moment dla tego kremu. Dosłownie widzę jak moja skóra go wypija, wchłania w kilkanaście sekund do całkowitego matu. A nakładam porcję 2 razy większą niż przed kryzysem. Automatycznie ukrywa suche skórki (na tym etapie jest z nimi tak ciężko, że nie da się ich po prostu nawilżyć), które nie wyłażą aż do wieczora, łagodzi i przywraca porządek. Twarz przestaje swędzieć i piec, znika napięcie a ja czuję ulgę. Puder odstawiony.

Dodatkowo na plus: krem posiada ochronę  UVA i UVB – SPF 15. Nie zapycha.


Podsumowując: Często czytałam o nim opinie, że jest okropny bo tłuści, a to przecież krem na dzień i nie powinien. Jeśli macie go w domu i się kurzy po takich wybrykach, to spróbujcie z nim jeszcze raz, w stanie mocniejszego przesuszu. Może zaskoczycie się tak jak ja :)


Cena: 30-45zł (w zależności od apteki) / 50 ml

piątek, 22 marca 2013

Druga strona marki Lambre, o której nikt nie mówi | Błyszczyk Magic Shine LAMBRE

W Blogosferze recenzji produktów grupy Lambre na pęczki, czytam je i czytam, bo kosmetyki ciekawe, a i sama poznaję je osobiście, ale jeszcze nie zauważyłam, żeby ktoś wspomniał o jednej, wg mnie bardzo istotnej sprawie.

Firma Lambre Groupe International prowadzi (prowadziła?) fundację. Może nie jakąś dużą na miarę WOŚP, ale liczy się każdy człowiek, którego los udało się poprawić. Fundacja istnieje w kilkunastu krajach, polski oddział udziela się głównie w "swoim" rejonie, czyli w okolicach Gdańska. Ich pomoc skierowana jest wobec dzieci, ale nie odwracają się i od starszych, którzy tej pomocy również potrzebują, np. od ofiar katastrof. Można wejść na ich stronę i poczytać dokładne raporty. KLIK

Myślę, że idea jest fantastyczna i niesamowicie rzadka  w obecnych czasach. Przyznajcie, ile znacie firm, którym chce się robić coś poza zarabianiem pieniędzy wyłącznie dla samych siebie? I nie mówię tu o głośnych jednorazowych akcjach na pokaz, mających na celu głównie stworzenie pozytywnego wizerunku. Firma Lambre to nie tylko puste slogany o magicznej aurze, oni tą aurę faktycznie tworzą. Mnie oczarowali :)

Nie wiem tylko z jakich powodów strona nie jest aktualizowana, czy wstrzymano u nas działania czy to tylko brak przepływu informacji. Tak czy siak, nawet jeśli taką działalność prowadzili "tylko" przez 2-3 lata to dla mnie i tak o 2-3 lata więcej dobra podarowanego ludziom, niż nie podarowanego wcale. Czyli bardzo dużo.



A wracając do przyziemnych spraw, mam jeszcze recenzję błyszczyka, który pewnie większość z Was już kojarzy :) Dostałam kolor, o który poprosiłam, nie wiem czemu wszyscy mają dokładnie ten sam, ale ja jestem zadowolona ;) Z reszty błyszczyka również :)

Opakowanie: ten podpunkt musi być pierwszy, nie ma innej rady, bo opakowanie to pierwsze co rzuca się w oczy. Jest przepiękne, eleganckie i błyszczące :) Za przystępną cenę możemy poczuć odrobinę luksusu, zapominając na chwilę o plastikach i kartonikach.


Oprócz wyglądu ( nieziemskiego :D ), posiada w sobie małą ciekawostkę, a mianowicie pędzelek. Forma kompletnie nietypowa przy błyszczykach, bo zawartość wydobywamy przekręcając dolną część, która  magicznym sposobem wędruje do koniuszka pędzelka a tam już tylko czeka na rozsmarowanie, w ilości: akurat :) "Nie za dużo, nie za mało, jak w sam raz".


Konsystencja/Trwałość: Dość gęsta, o wiele gęstsza od przeciętnego produktu tego typu. Nie utrudnia to jednak aplikacji, nie musimy się z niczym siłować, błyszczyk rozprowadza się na ustach równomiernie i bez problemu. I tworzy z nimi bardzo trwałą parę, właśnie przez tą gęstość. Jest o wiele oporniejszy, od swoich kolegów, w kwesti jedzenie, picia czy rozmowy. Ciężko go zetrzeć nawet ręką, a jak już, to pozostawia po sobie delikatną, nadal mieniącą się warstewkę.

Użytkowanie: Co dość ważne, błyszczyk się nie lepi, chyba, że przesadzimy z ilością. W normalnych proporcjach tworzy na ustach piękną, połyskującą taflę. Solo okazał się dla mnie zbyt jasny, ale świetnie wygląda nałożony na ciemniejszą pomadkę lub na tinta.

Właśnie przy tincie pokazał również dodatkową właściwość nawilżającą. Moje usta są dość trudne i łatwo łapią suche skórki. Kilka razy nałożyłam na takie właśnie tinta i na to Lamre`owski błyszczyk. Po kilku godzinach przed jedzeniem chciałam błyszczyk zetrzeć chusteczką, a ścierałam również rozmiękczone skórki tak, że razem z nimi scierał mi się tint. Usta po "zabiegu" miałam mięciutkie i gładkie. Nieźle :) Tego się nie spodziewałam.

Zapach ma bardzo delikatny, może trochę grejfrutowy, no taki.. błyszczykowy :)


Co do kwestii brokatu, jest go dość sporo akurat w moim egzemplarzu, jednak mamy do wyboru również kolorki bez drobinek. Obecnie w sprzedarzy jest wszystkich 8. Mi te drobinki nie przeszkadzają, chociaż nie przepadam, a patrząc na zdjęcie w katalogu nie spodziewałam się aż takiego ich natężenia. Na szczęście na ustach są niewyczuwalne i nie dają bazarowego efektu, raczej roziskrzoną, mokrą taflę.



Cena: 20 zł / 2ml ( Tak, błyszczyku jest tyle, co w tym widocznym koniuszku. Dla jednych za mało, dla innych akurat. Mi to odpowiada, wolałabym takie właśnie gramatury, mogłabym bez wyrzutów sumienia gromadzić więcej różnych kolorów i mieć pewność, że wszystkie zużyję, haha ;D )

poniedziałek, 18 marca 2013

A mnie nie zachwyca - peeling błotny BingoSpa

Cześć, dzisiaj kolejna recenzja produktu, o którym wszyscy naookoło piszą, bo dostałyśmy praktycznie to samo :P Wybaczcie więc, ale też muszę trochę poprzynudzać :) Ciekawa jestem ile osób jednak do mnie zajrzy :)

A tak na marginesie, okazuje się, że blogger jest świetnym narzędziem statystycznym :) To w nawiązaniu do mojej poprzedniej notki. Nie wiedziałam, ze szklane pilniki tak często się łamią, myślałam, że zwyczajnie jestem skończoną ciapą, albo trafiłam na bubel. Dzięki dziewczyny za taki odzew i nie wyśmianie mojego bardzo merytorycznego posta :) :*

Wracając do Bingo: czytam o tym błotku same zachwyty, ale ja jak zwykle jestem na bakier i poszkodowana :P Swój chyba będę musiała zużyć do dłoni, bo do mojej twarzy nie nadaje się nawet po tuningu :(


Opakowanie: Dobrze już znany Bingo Styl, czyli prosty plastikowy słoiczek z papierową nalepką. No nie do końca mi to odpowiada. Mało higieniczne rozwiązanie, wolałabym tubkę. Peelingu teoretycznie tak szybko nie zużyję, a te kilka miesięcy maczania w nim mokrych paluchów swoje zrobi :> Do tego jak się ma długie paznokcie to też lipa, wiadomo co się dzieje :)


Duży minus za brak zabezpieczenia. Żadnej folijki, żadnego kawałka plasticzka, żadnej nalepki lakującej. W sklepie każdy może pogmerać w słoiczku, a my to później nałożymy na twarz. Do tego cała dość rzadka zawartość migruje sobie na nakrętkę i bardzo nieestetycznie nam ją oblepia. Miodzio.

Zapach: błotny :D Błoto na drugim miejscu w składzie to i nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej :) Nie jest jakiś mocny, delikatny i nie chemiczny. Mogę sobie powyobrażać, że siedzę w jakimś egzotycznym SPA. Albo, że się przewróciłam w kałużę.. Hm.

Konsystencja: dość rzadka, ale mimo to zwarta, nie przecieka przez palce. Coś jak rozrzedzony krem do rąk z powtapianymi ziarenkami maku Niestety, za dużo tutaj "kremu" a za mało "maku".

Działanie: Na mojej twarzy jest dość dziwne. Przy rozsmarowywaniu na buzi czuję, że trochę się tłuści, tak jak bym smarowała się treściwym, ale mimo to rzadkim kremem. Coś tam przy okazji o tą buzię mi się ociera, ale ledwo czuję. A tak, to zmielone pestki oliwek. Jak dla mnie powinno być ich 3 razy więcej. No ale dobra, są tu jeszcze 50% kwasy owocowe, one mają dopełniać dzieła. Chyba mam skórę krokodyla, bo na mnie nie działają. Po zmyciu (peeling zmywa się szybko i bezproblemowo) mam minimalnie mniej skórek (pewnie o tyle, ile dały radę zetrzeć te pożałowane ilości pestek :) ), jednak moja twarz jest jakaś szorstka i tępa w dotyku, a już na drugi dzień rano wygląda jakbym wcale nic z nią nie robiła. A efekty po przeciętnym jakimkolwiek innym peelingu utrzymują mi się przynajmniej 2-3 dni.

Myślałam, że może to wina słabej ścieralności, więc dodałam do porcji peelingu odrobinę cukru, gdyż na jego bazie robię sobie domowe peelingi i działa super. Nic to jednak nie dało, efekt był taki sam, a nawet gorszy, peeling tylko trochę się spienił a na końcu mnie podrażnił. Skończyłam czerwona jak burak i wrażliwa na dotyk. No cóż. Ten rarytas jednak nie dla mnie, zużyję na siłę do dłoni. Szkoda.

Aha. Zmniejszonych porów nie odnotowałam. Na szczęście ich zapchania też nie.




Cena: 12 zł / 100 g do kupienia TUTAJ


sobota, 16 marca 2013

Ofiara walki o piękne paznokcie :)

Walka o piękno to nie przelewki! Nie ma litości, tu się nie wybacza błędów, a broń musi działać bez zarzutu! Prowadzimy wieloletnie kampanie, planujemy niczym najlepsi dowódcy, podejmujemy ryzyko... Narażamy własną skórę i finansujemy wszystkie działania.

I czy ktoś by pomyślał, że w trakcie bitwy, w samym centrum burzy, żołnierzowi może złamać się karabin? I to taki piękniutki, różowy z cekinkami? :> 


 Raz w życiu kupiłam szklany pilnik, kilka dni poużywałam i o.. :) Ehh.. chyba jednak zostanę przy papierowych  :)


Prosto z frontu życzę Wam miłego wieczorku :*  

wtorek, 12 marca 2013

DIY na szybko - łapka do peelingu

Wynalazek z potrzeby chwili :) Niby banalny, ale czasem takie banalne rozwiązania gdzieś nam umykają, więc postanowiłam jednak je opublikować.





Dawno temu posiadałam coś takiego:


Myjkę z luffy zakupioną w celu wykonywania szybkiego peelingu pod prysznicem. Równie szybko niestety okazało się, że sama myjka namoczona żelem, chociaż w dotyku dość szorstka, nie sprawdza się tak jakbym chciała. Za to połączona z domowym peelingiem z fusów kawy robiła zdzieranko jak najprzyzwoitszy peeling cukrowy, czy inny ostrego arsenału :) Służyła mi dzielnie i długo jednak nastąpił dzień, w którym padła na polu bitwy rozrywając się na pół.

Od zakupu minęło sporo czasu, w drogeriach już ani śladu po niej, a moja sucha skóra w potrzebie wołała: zdzieraj! No to zrobiłam sobie peeling i zdzieram przy użyciu gołej dłoni. Ała. Dłoń podrażniona, a skóra wypeelingowana na pół gwizdka, bo nie dało się mocniej trzeć.

Zaczęłam więc szukać tego:


Takich rarytasów jednak w moim mieście brak. Właściwie teraz to już całkiem mieszkam na kosmetycznej pustyni, bo niedawno pozamykali u nas (tak jak i w części innych miast) jedyne sensowne drogrie jakie mieliśmy, czyli Astry. Zostały mi zakupy w marketach i osiedlowych mini drogerenkach. Serio, czuję się z tym dość dziwnie, jak przy jakimś załamaniu gospodarczym, kiedy wszystkiego zaczyna brakować.

Apel więc: dziewczyny, jeśli robicie duże zakupy kosmetyczne i macie wyrzuty sumienia, że przecież drogerie Wam nie uciekną, to nie miejcie :P One faktycznie mogą zniknąć :D. Gdyby nie moje spore zapasy, chyba bym się zapłakała. Mam nadzieję, że dam radę przeczekać ten trudny czas i ktoś coś otworzy...


No tak, ale co z tym DIY. Wkurzyłam się porządnie, bo bez peelingu moja skóra nie da mi żyć i zrobiłam sobie swoją rękawicę. Musiałam tylko znależć dość wytrzymały materiał, żeby mi się nie porozrywał po 3 użyciach. Wymyśliłam ścinki pozostałe po skróceniu jensów. Przypuszczam, że sztruks nadawałby się jeszcze lepiej, z racji rowków i lepszego utrzymania peelingu w miejscu.

Przyłożyłam więc doń dłoń (:D), z grubsza obrysowałam materiał kredą i wyciełam w sumie też byle jak. To ma działać a nie wyglądać, a mi się z reguły nie chce dbać o szczegóły jeśli nie jest to konieczne. Szanuję swoją energię :P Zszyłam najściślejszym ściegiem, żeby drobinki nie wpychały mi się do środka i tyle. Dłużej rozpakowywałam maszynę do szycia i ją montowałam do kupy, niż robiłam samą rękawicę.

Oczywiście, można ją zrobić o wiele ładniej i pewnie obszyć na okrętkę, ale nie wiem czy byłaby wtedy tak samo zwarta i nieprzepuszczalna. A, i doszyć jakiś sznureczek żeby było ją na czym wieszać.

Co do funkcjonalności, to rękawica sprawuje się świetnie :) Rozprowadza peeling jak należy, a dłoń pozostaje zabezpieczona. Używam jej już dobre pół roku i jeszcze się nie porwała. Bez trudu da się ją domyć nawet po tłustych peelingach na bazie olei. Mi tam więcej do szczęścia nie trzeba :) 

Może komuś pomysł się przyda :) Jako zamiennik na szybko w awaryjnym przypadku, albo tak po prostu, jeśli inne akcesoria się nie sprawdziły. A tu dodatkowe zdjęcia bohatera:



Papa, miłego wieczoru ;)





sobota, 9 marca 2013

Pamiętacie mydełka z Mydlanej Piekarni? :)

Daaawno temu pisałam o przeuroczych mydełkach ręcznie robionych przez jedną z blogerek :) A dokładnie TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ Serdecznie zapraszam przynajmniej do rzucenia okiem, bo jest na co popatrzeć :) Cięgle je podlinkowuję, ale nie da się inaczej, nie da się opisać jednego mydełka nie wspominając o całej reszcie :)

A mydełka są magiczne. Z wyglądu, z ich historii, z opisów autorki i z działania :) Sama natura i serce artystki włożone w swoje małe dzieła.

Dwa pełnowymiarowe mydełka już dawno zmydlone, a na deser zostawiłam sobie miniaturowe wersje. Dla gości, albo na podróż. Używałam ich w domu, a gościom nawet nie dałam do ręki, ale jestem zła :D

Mydło miętowe:


Spójrzcie tylko na tą pieczątkę odbitą na śodku, uwielbiam takie rzeczy :) Do tego wygląda jak plasterek ciasta z kawałkami czekolady, no mrrr.. Skład mydełka jest taki sam jak babeczki miętowej (trzeci "tutaj" na górze) pozwolę sobie więc odesłać Was ponownie do poprzedniego wpisu :), albo zwyczajnie tylko patrzeć się na zdjęcia i ślinić:




Mydło do zadan specjalnych

Wytwórczyni opisuje je tak: "Mydlo z sola i zielona glinką, dzieki 30% zawartosci soli jest zalecane dla osob o skorze tlustej, sklonnej do wypryskow, nadwrazliwej. Wysoka zawartosc soli sprawia, iz mydlo nie pieni sie tak obficie jak inne, natomiast sklad mydla tak zlozylam, zeby piana byla tluszcz kokosowy i olej rycynowy sa mocno pianotworcze, w tym przypadku tonowane sa przez sol. Glinka zielona wspiera dzialanie soli dzieki jej dzialaniu dezynfekujacym, absorpcyjnym, gojacym i odzywczym. Trzecim dodatkiem wzbogacajacym mydlo do zadan specjalnych jest olejek z drzewa herbacianego, dzialajacy antybakteryjnie." 


Planowałam używać go do twarzy w sytuacjach awaryjnych (czyt. nagłym ataku wyprysków), jednak mój ryjek jest zbyt przesuszony na traktowanie mydłem, nawet takim łagodnym i naturalnym :( Namydlałam więc swoje ciałko. I co tu dożu mówić, mydło działa :D T.j. myje :P Nie no żartuję, to że myje, to oczywiste :) Robi jednak coś więcej. Likwiduje np. krostki na plecach. Szczególnie ważna rzecz zimą, kiedy pod ciężkimi kurtami skóra nie ma jak oddychać i wyrabia nam takie niemiłe niespodzianki. Wystarczyło kilka myć i moje plecki wdzięczne mi niezmiernie wróciły do normy :)


Mydełko jest z solą i tą sól faktycznie widać. Wychodzi po obeschnięciu, spójrzcie:


Bałam się, że przez to i olejek herbaciany będzie mocno wysuszające, jednak niepotrzebnie. Fakt, nie jest tak łagodne jak jego bracia, ale nie wysusza bardziej niż zwykły żel pod prysznic, czyli jest w normie. Za jego właściwości, absolutnie mu wybaczam :) Pieni się najmniej z całej ferajny i nie posiada zapachu. Wydajne, ale mało poręczne :( Nie śmiejcie się, nabiłam sobie nim siniaka na udzie :P Tym kantem dokładnie. Fajtułapstwo, lewel master.




Mydło kastylijskie 70% oliwy z oliwek



Wygląda najmniej ciekawie, (chociaż...) ale za to jakie milusińskie. Aż czuje się to oliwne nawilżenie podczas mycia. Po osuszeniu skóry tym bardziej. Spokojnie nadaje się do twarzy. Myje i pielęgnuje na raz, rarytas. Szkoda tylko, że ono również nie pachnie. I baardzo szybko się kończy, mimo, że pieni słabo chociaż trochę lepiej od solnego. W dotyku po namoczeniu robi się dość miękkie i plastyczne. Ciekawa sprawa :) Jednym słowem: mydło dla sucharów i wszelkich skórnych wrażliwców :)


Zapraszam po więcej na: soapbakery.blogspot.com :)

wtorek, 5 marca 2013

Zielony tusz i kredka zielona też :) Avon i Wibo

Cały tydzień u mnie pięknie i słonecznie, pachnie wiosną i nowością, a ja wyciągam stare zdjęcia :P (Ale pod kolor :) )

Zielony tusz do rzęs Avon

Teraz modny jest niebieski :] Może i dobrze, bo ten zielony był raczej niewypałem. Nie wiem, czy jest jeszcze w sprzedaży, ale jeśli kiedyś będzie, to nie napalajcie się na niego zbyt mocno, tak jak ja wcześniej :)

Jakiś rok temu wśród moich znajomych modny był fiolet bodajże od Maybelline. Wymyśliłam więc sobie, że chętnie wystąpię w zielonym. Przed oczami widziałam jak pięknie podkreśli moje piwne oczy i brązowe loki wokół twarzy :) O ja naiwna. Kiedy tylko zobaczyłam go w katalogu dostałam kociokwiku i popędziłam zamawiać. Nie zastanowił mnie pastelowaty kolor na zdjęciu. Myślałam, że jak zwykle katalog przekłamuje barwy i w rzeczywistości tusz okaże się bardziej wyjściowy. Na złość kolor był identyczny :) Wszystko się u nich zgadza dopiero kiedy nie trzeba :P


Kolor: jak na zdjęciu :) Pastelowaty zielony, zieleń z mlekiem, co kto woli, na co dzień raczej kiepski. Na rzęsach wygląda dokładnie tak jak na szczoteczce, więc łatwo sobie wyobrazić jaki kosmiczny daje efekt. Kosmiczny, bynajmniej nie w tej podkreślającej atuty odmianie. Próbowałam go trochę złagodzić i nakładać na same końce - wyglądało, jakbym miała o połowę krótsze rzęsy, bez sensu. Próbowałam nakładać przy podstawie - jednak efekt też raczej kiepski i ubrzydzający. Nie po to kupuje się tusz, żeby wyglądać z nim gorzej niż bez niego :) Niestety nie mam zdjęć narzęsnych.

Zapach: serio, dodaję podpunkt zapach przy tuszu :> A to dlatego, że pachniał orzechami :) Tylko takimi trochę przejrzałymi...


Konsystencja/użytkowanie: Nie był najgorszy, raczej mocno średni. Łatwo było nim oblepić rzęsy i pozostawiać grudki, ale jeśli mocno się przyłożyć, to można było tego uniknąć. Jestem jednak przyzwyczajona do łatwiejszej pracy z tuszami, więc gdybym chciała go używać częściej, zwyczajnie by mnie wkurzał. Trochę się osypywał i kruszył.

Niestety poszedł do kosza. To pierwszy tusz, który zdążył mi się przeterminować. 

Nie pamiętam ceny, chyba coś koło 20 zł.    

Zielona kredko do oczu i ust (wodoodporna) Wibo

Oczekiwania miałam podobne jak do pana wyżej, niestety tutaj również spotkał mnie zawód. 


Kolor: Nawet przyjemny i nieszkodliwy, na oku czasami wygląda jak czarny. Trochę smuży i pozostawia takie grudki ciemniejszego koloru. Całkiem dobrze widać to na zdjęciu. A to wszystko przez konsystencję:

Konsystencja: Ojej! Masakra. Lepka i tępa. Ciężko jest zrobić nią kreskę na suchej dłoni, co dopiero na tłustawej, śliskiej powiece, albo na cieniu. Kompletnie nie współpracuje, nie rozciera się, robi tylko bledsze i ciemniejsze plamy. Za to trwałość miał przyzwoitą. Tylko co mi po niej w obliczu takiej klęski.. Czasami się z nim siłowałam, aby zużyć. Zalicza się raczej do tych miękkich i mało wydajnych.


Ta pomyłka w zakupie to konsekwencja braku testerów w drogeriach i mojej przyzwoitości :) Kupiony w ciemno, bez mazania po ręku. Nigdy więcej nie popełniłam tego błędu, albo tester albo nie kupuję. Nie nie, przyzwoitość zachowuję nadal :>



Cena: pewnie ok 6-7 zł.

sobota, 2 marca 2013

Jak sprawdzić kto przestał nas obserwować po zakończonym rozdaniu

Mój poprzedni post wywołał dość sporą dyskusję i okazało się, że zdecydowana większość z Was równiez boryka się z problemem Obserwatorów Tylko Na Czas Rozdania. U Jessie np. po ogłoszeniu wyników ubyło ich ok 20! To jakiś absurd. Prawie wszystkie zgodziłyście się, że to kombinatorstwo i oszukaństwo i po takich akcjach robi się po prostu przykro i niefajnie. Zwyczajnie coś tu jest nie tak. 

Pytałam też, czy znacie jakiś sposób, żeby takich gagatkó wychwycić i po prostu wykluczyć z następnych konkursów. Okazało się, że metoda jest tylko jedna i dość pracochłonna. Nie ma wyjścia, trzeba robić listę uczestników i porównywać.

Ewa Beyb jednak podała wg mnie najszybszy rodzaj tego sposbu. Pewnie dla niektórych nie będzie to nic odkrywczego, ale szczerze mówiąc ja sama bym na to nie wpadła, więc za zgodą publikuję. Trochę tylko zmodyfikowałam. Może ktoś skorzysta :)

Otóż, aby nie męczyć się z porównywaniem całej listy uczestników ze wszystkimi obserwującymi, spisujemy sobie tylko nowych obserwatorów dochodzących na potrzeby konkursu. Proponuję spisywać w Wordzie. Spisujemy też ostatnią osobę, która obserwowała nas przed rozdaniem (albo dla bezpieczeństwa 3, jakby tamta też przestała obserwować ;) ) Nie zapominamy również o Anonimach, którzy dodają się na końcu chmurki. Czyli przechodzimy też do "pierwszych" obserwujących na samym końcu i tam też spisujemy kto jest ostatni wśród Anonimów.
  I kiedy po ogłoszeniu wyników  zauważymy braki, porównujemy nasz wycinek z chmurki obserwatorów do listy spisanych. Będzie szło raczej po kolei, chyba, że mamy doczynienia właśnie z Anonimami, którzy "dodają" się na końcu chmurki. Wtedy w Wordzie używamy skrótu klawiszowego CTR+F, wklejamy kogo szukamy i Word znajduje nam go w tekście. 

Do tego można dodać pytanie w zgłoszeniu: "czy obserwowałeś przed rozdaniem?" i sprawa jest jeszcze łatwiejsza.

EDIT: Ernestyna zaproponowała porobić screeny (nie samych ikonek, ale ikonek z nazwami obserwatorów, które pokazują się po kliknięciu w dwa nałożone na siebie kwadraty w prawym górnym rogu chmurki) Myślę, że można zrobić je przed samym ogłoszeniem wyników i później tylko spokojnie przeczesywać sobie wzrokiem :) Na 1 stronie mieści się 24 obserwatorów, więc 100 nowych obserwatorów to raptem 4 screeny. Myślę, że to jeszcze prostsza i mniej męcząca robota :)

Mam nadzieję, że nie napisałam zbyt pogmatwanie :) Jeśli macie jeszcze szybszy sposób to koniecznie piszcie. I bardzo zachęcam Was do robienia takich list. Kosztuje to trochę pracy, ale myślę, że warto. Bo jeśli nie będziemy nic z tym robić, to nic się nie zmieni i nadal pazerniacy będą nas wykorzystywać i udowadniać, że granie nie fair popłaca...

Michałosiu i Serenitko, nie mogłam się powstrzymać :P Uwaga, miszczu Painta atakuje :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...