Postanowiłam więc wyluzować, będę dodawała wpisy bez sztywnej formy jaką sobie nieświadomie narzucałam wcześniej. Wszystkie te mądre rady, których się naczytałam: Jak blogować, jak nie blogować są o kant tyłka. Bo przecież subiektywne. Dopiero podczas mojej nieobecności i przy rozważaniach nad usunięciem bloga uświadomiłam sobie, że to moje miejsce do diaska i mogę je sobie prowadzić jak chcę. Nie muszę trzymać się schematu, podpunkt pod podpunktem, notka co 3 dni.
Wpisy będą więc publikowane dość nieregularnie, po prostu kiedy będę miała czas, ale tak szczerze to kogo to obchodzi, przecież nikt specjalnie na nie nie czeka :) Czyli luzik, od teraz tworzę miejsce totalnie na chiloucie, w końcu również dla siebie :)
Zapraszam więc na coś całkiem niezobowiązującego, no i to już ostatnie moje tego typu nudne wynurzenie ;) Od teraz normalne notki bez wstępniaków z usprawiedliwieniami.
Jak mogłabym określić produkty marki Sylveco, których używałam? Tłuszczą, brzydko pachną i nic nie robią mojej skórze. Niestety.
Naczytałam się o nich dużo. Wielki szał panował swego czasu w blogosferze. Polska firma tworzy produkty ze świetnymi składami i w świetnych cenach. Dziewczyny się zachwycały działaniem, mi leciała ślinka. W końcu dorwałam swoje kąski i.. żałuję, że się na nie tak rzuciłam. Bo na siłę zużywałam 4 dla mnie bubelki.
Rokitnikowa pomadka ochronna:
Zarąbisty skład. W końcu produkt do ust, który można zlizywać ze spokojem ducha nie martwiąc się pochłanianą chemią. Nie roztapiała mi się w kieszeni, ładnie sunęła po ustach, jedynie opakowanie kiepskiej jakości gubiło zatyczkę, no i ten okropny zapach tuż pod nosem.. Byłoby do zniesienia, gdyby działanie mi to rekompensowało.
Nic z tych rzeczy. Efekt po posmarowaniu był taki, jakby nałożyć olej na spierzchnięte wargi: tłusta warstwa tylko potęgowała uczucie suchości pod spodem. Nici z regeneracji. Ochrona przed wiatrem i mrozem owszem była, ale gdybym posmarowała się smalcem też bym ją miała.
Regenerująca kuracja do rąk + to samo, ale do stóp:
Składy różnią się od siebie nieznacznie: w miejscu rumianku jest wawrzyn, w miejscu żółtego nieoczyszczonego wosku pszczelego dano oczyszczony biały, a w miejscu rokitnika rozmaryn, reszta identyko.
Co robią oba? Niewiele. Tłuszczą, nie wchłaniają się prawie wcale, śmierdzą aż zbiera mi się na nudności (kuracja do rąk capi o wiele mocniej), nie mówiąc już o jakimkolwiek nawilżeniu czy regeneracji. Skóra po posmarowaniu, pod warstwą tłuszczu, jest nadal sucha i nieprzyjemnie ściągnięta. Nie ma mowy nawet o chwilowej uldze jaką dają pierwsze lepsze kremy ze sklepowej półki. Nie pomogły nawet bawełniane rękawiczki i skarpetki dołączone do opakowań. Zero pozytywnego efektu.
Kurację do stóp zużyłam w bólach do końca, ponieważ zwyczajnie nie lubię wyrzucać kosmetyków. Kuracja do rąk leży w połowie jeszcze pełna i czeka chyba na przeterminowanie, bo po kilkunastu dniach używania doprowadziła moje dłonie do dwukrotnie większego przesuszu i pękania skóry. Podejrzewam rumianek, z którym jak się okazuję chyba się nie lubimy.
Lekki krem nagietkowy:
O nim naczytałam się najwięcej i pokładałam również największe nadzieje. Miałam nawet próbki po których nie poznałam, że się nie polubimy, taka byłam nastawiona na coś cudownego. Przecież U WSZYSTKICH się sprawdził, wszyscy zachwycali się delikatnym zapachem, szybkim i całkowitym wchłanianiem i pupcią niemowlaczka. Zapach jest okropny, chociaż fakt, nie tak intensywny jak w produktach do kończyn, wchłania się kiepsko i o ile jeszcze jako tako dawało się to znosić w zimniejszych miesiącach o tyle przy temperaturze 20+ jest na niego stanowczo za gorąco i twarz mi się pod nim dosłownie kisi.
Nawilżania i regeneracji naturalnie brak, sucha skóra i uczucie ściągnięcia wytrwale nie ustępuje.
Więcej prób już chyba nie podejmę..